czwartek, 22 września 2011

Trzydniówka na Romo 03-06.09.2011

To nieprawdopodobne jak ten czas zapier... Od naszego pierwszego wyjazdu do Danii minął już okrągły rok. W tym czasie plany na wrześniowy kitetrip zmieniały się jak w kalejdoskopie. Może Litwa, może Włochy a może jednak Hel. Do ostatniej chwili bacznie obserwowaliśmy prognozy. Jeszcze na tydzień przed wyjazdem nie było pewne w jakim składzie, na jak długo i co najważniejsze gdzie pojedziemy. Nawet nie przypuszczaliśmy że wszystkie nasze życiorysy zmierzały do i tak odgórnie zaplanowanego już scenariusza.

Irena. To jakże pięknie brzmiące w ustach Arka imię, stanie się słowem klucz w całej tej historii... Najpierw myślałem że Chlaścior wyrwał kasjerkę z osiedlowego warzywniaka. Jemu jednak chodziło o zupełnie coś innego. Siejący spustoszenie w USA huragan Irene postanowił resztkami swoich sił dać o sobie znać również na morzu północnym. Kierunek był tylko jeden: Romo! Na miejscu zbiórki stawili się: Aro, Bisu i Robek. Ten ostatni to nowy nabytek w naszym teamie. Pływa średnio ale ma fajny samochód i złotą kartę, więc pasuje do nas jak ulał :). Jeszcze przed wyjazdem przejrzałem wątek dotyczący DK na naszym forum i ku mojemu zdziwieniu pojawiły się głosy że to nie Romo a oddalona o 150 km Hvide Sande jest najlepszą miejscówką na Duńskim West Coast. Trzeba było to sprawdzić. Po przejechaniu 1300 km naocznie przekonaliśmy się jednak że to nie to. Do tej pory zastanawiam się co im się tak tam podobało. Plaże wąskie, kiepski dostęp do spotów a na płaskim plaża wielkości łączki na trójce (Chałupy III). Pokornie więc wróciliśmy na nasz zeszłoroczny camping do Lakolk. Aby pierwszy dzień nie był zmarnowany do końca, podjechaliśmy na plażę gdzie odbywał się właśnie konwent właścicieli latawców jednolinkowych. Nazajutrz obudziło nas piękne słońce i słaby wiatr z południa. Z czasem zaczęło się odkręcać na zachód i wiatr przybierał stopniowo na sile tak że udało nam się zaliczyć całkiem sympatyczną sesyjkę na dużych szmatach. Drugiego dnia przywitała nas wspomniana wcześniej "Irena". Cały dzień przepływaliśmy na 7 i 8 metrowych latawcach, jednak z godziny na godzinę wiatr przybierał na sile. "Złe" szło. Po bardzo owocnej całodniowej sesji aby móc spokojnie się wyspać musieliśmy najpierw zabezpieczyć nasze namioty przed tym co miało nadejść nieuchronnie . W nocy lało i wiało na zmianę, więc o spokojnym spaniu mogliśmy zapomnieć. Co chwilę budził nas albo szkwał albo oberwanie chmury. I tylko jeż szabrujący nasze zapasy w namiocie Roberta niczym się nie przejmował :). Rano okazało się że nie dość że wieje ponad cztery dychy (około 80-90 km/h) i nie mamy tak małych latawców, to do tego ktoś nasrał Robertowi w przedsionku. Do tej pory podejrzewamy o to Arka a on wszystko zwala na biednego jeża :) . Na wodzie pojawiło się tylko dwóch młodych proriderów, którzy wbrew prawom fizyki pokonywali blisko czterometrowe fale na siódemkach i deskach wave unstrapped! Już samo patrzenie na to jak katują podnosiło nam adrenalinę. "Dość!" Szybko zweryfikowaliśmy prognozę. Pływać się tutaj w najbliższym czasie już nie dawało. Mimo wstępnych planów nasz pobyt tygodniowy skrócił się o połowę. Warunki jakie oferował nam Hel skusiły nas do powrotu. Na koniec przejechaliśmy jeszcze wyspę, aby namierzyć południową plażę oraz jedną z największych atrakcji turystycznych jaką jest płot z żeber wieloryba.

Po przejechaniu kolejnego tysiaka wylądowaliśmy na najlepszym i najbardziej przyjaznym spocie na świecie :). Mimo że Dania po raz drugi wykurzyła nas (dosłownie) z Romo jednogłośnie zadeklarowaliśmy kolejne podejście w przyszłym roku. Mam nadzieję że zdjęcia które znajdziecie w galerii zaowocują większą frekfencją następnym razem.


pozdrawiam / cordialement,


Bisu